Przez lata żyłem w coraz bardziej sugestywnym parku kultury, który miał wspomagać uczucia religijne, wśród szklących się (lecz – prawda? – coraz mniej pachnących) choinek, rubasznych mikołajów w czerwonych kubrakach (choć też co jakiś czas wśród tych kanonicznych, w strojach biskupich), zawisałem jak sęp nad smakowitymi kubaturami ciast, uczestniczyłem w bliskich spotkaniach perfumowanego stopnia, gdy obcałowywałem kilkadziesiąt osób, poznając zawartość Rossmana, a liczby owych opłatkowców zdawały się rosnąć, choć tylko nieliczni płonęli światłem z Betlejem, gdyż większość przejęła je z telewizji, w najlepszym razie od ZHP, jednak nie z jedynego niezawodnego źródła, prowincjonalnego kościoła. Centrum tego parku udawał piękny staw barszczu z uszkami, w którym pływała świąteczna ryba – staw ten jednak mimo swojego zakorzenienia w historii stracił mnie, swojego konsumenta i wielbiciela.

Osiągnąłem bowiem stan pozornego wyjałowienia, ogołocenia, który jest tak naprawdę stanem istotnego nasycenia.

(Jest więc większa szansa, że gdy znów się zmierzę z szeregami opłatkowców, ową woń Rossmana, także własną, pomogę zamienić w kadzidło przyniesione Dzieciątku do stajenki).

***

Rankiem, 24 grudnia, gdy wyjąłem płytę z dobrą muzyką rockową, uświadomiłem sobie, że JUŻ jest TEN dzień („ach, jak ten czas płynie”), więc odłożyłem ów krążek. Sięgnąłem po najpierw „Mesjasza” Haendla, oratorium trwające 2 godziny i 20 minut, a potem po „Weihnachts Oratorium” Bacha, oratorium na Boże Narodzenie, czyli aż 2 godziny i 40 minut słuchania.

Miałem jechać do sklepu, ale trwałem, słuchając „Mesjasza”, rósł stosik chusteczek, którym wycierałem oczy i nos. Po tej sesji, która była czymś w rodzaju celnego uderzenia ortopedy, wstawiającego kość we właściwe miejsce w stawie, pojawiłem się w sklepie, ale czułem się tam jak nigdy świetnie, mocno trzymałem się na nogach, bo zacząłem dzień od najlepszej tonacji - jeśli Bóg na pierwszym miejscu, wszystko w sklepie jest na swoim miejscu (kierownictwo wielkich sieci nawet o tym nie ma pojęcia, stosując sprytne sztuczki z punktami pocztowymi, by handlować w niedziele).

Potem robiłem sernik, ale włączyłem następne dzieło, Oratorium na Boże Narodzenie Bacha. Szybko odczułem, że nie muszę w te święta nic odświętnego jeść, niczego znaleźć w TV, nie muszę mieć żadnej choinki, wystarczą mi Święte Teksty lub inne nimi inspirowane, niesione genialną, najlepszą w historii kultury muzyką. Po kilku godzinach kompletnie zobojętniałem na to, co dostanę pod choinkę, na samo drzewko, na jedzenie, na rozrywkę, na to, czy śnieżek będzie, czy nie. Wpatrywałem się w pojedyncze słowa, które nagle okazywały się kolejnymi zakrętami, prowadzącymi mnie do niespodziewanych lub nieodczuwanych dotąd prawd, łez lub radości. Zbyt dobrze zaklejoną, jak uszka w barszczu, prawdę o Herodzie chcącym zabić Jezusa odczułem w całym jakby systemie nerwowym dzięki między innymi tym słowom:

[Recytatyw] Ewangelista:

{Und Gott befahl ihnem...}

A otrzymawszy we śnie nakaz,

żeby nie wracali do Heroda,

inną drogą udali się do swojej ojczyzny

[Recytatyw (tenor)]:

Odejdźcie! Mój skarb mnie nie opuszcza

jest przy mnie

i ja nie chcę, by odchodził ode mnie.

Jego ramiona mnie obejmują

delikatnym uściskiem

i z największą łagodnością;

On zawsze będzie moim Oblubieńcem,

oddaję Mu moją duszę i moje serce.

Nie da się zresztą opisać za pomocą cytatów, jak działa muzyka Bacha, bo wprawdzie teksty są znakomite, pisane przez kogoś o wielkiej wierze, ale to, jak mistycznie prowadzi muzykę Bach, to jest sprawa Ducha Świętego – może kiedyś Papież w porozumieniu z pastorami ogłosi, że dzieła Bacha stanowią dodatkowe proroctwo dla ludzi, usilnie zalecane dla pogłębienia wiary, napełnione Duchem Świętym.

Nie wypełnią Tajemnicy, którą otwierał dźwiękami Bach czy Haendel morza barszczu z pływającymi uszkami. Zaskoczeni zimowi turyści i kuracjusze, gdy zobaczą czerwone morze barszczu wypełniające Zatokę Pomorską i gdy będą się bawić ściąganiem za pomocą gałęzi uszka z grzybami niesionego przybojem, nadal będą dalecy od Tajemnicy, ku czci której brzmią Bach i Haendel, DZIĘKI też której brzmią ich dzieła (bo Tajemnica ma Ducha Świętego, a raczej On Ją tworzy). Gdyby nawet śnieżnego bałwana napełnić świątecznym sernikiem, a on ożył, nic to nie da. Gdyby za pomocą medycyny poszerzyć możliwości żołądka i zjadać co godzinę metr makowca, nic to nie da. Gdyby postawić choinkę wysokości najwyższego budynku świata, Burdż Chalifa, nic by to nie dało, nie zmierzy tej Tajemnicy i ta choinka.

Napisałem sms esemes do mojej przyjaciółki A.G., bardzo wierzącej, o pochłonięciu mnie przez oratoria i teksty Biblii: Ciasta wydają mi się teraz wielkości sera w pułapce dla myszy, coraz mniej mnie obchodzą 12 potraw i choinka. Na to ona: „Choinka i dania na stole tworzą silne podłoże dla silnych więzi międzyludzkich. One są wielką wartością. Jak bez ludzi trwać w miłości? Wtedy jest tylko teoria”. Odpowiedziałem jej: Moja świadomość rozszerzyła się aż do optyki zakonów klauzurowych i może nawet milczących. Może muzycznych, bo gdybym został zakonnikiem jednoosobowym, założyłbym zakon Słuchaczy Muzyki Sakralnej, zakon bezchoinkowców obutych (bo jest zima). Może będę ojcem Bemolem”. Na to ona: „Żebyś przypadkiem nie był ojcem Kurdemolem”.

Przepraszam Czytelników, może już nie wiedzą, w jakim stylu jest ten tekst, ale nie potrafię mówić o moich oratoryjnych doznaniach bez nuty dystansu do samego siebie, może dlatego, że wiem, iż moje konkluzje bywają zbyt radykalne – więc chcę użyć bufora, który ten radykalizm stonuje; niemniej słuchanie oratoriów jest dla mnie bardzo poważną czynnością, nie słucham ich nigdy jako muzycznego tła, bo jeśli decyduję się na uruchomienie płyty, śledzę uważnie treść śpiewanych tekstów i wnikam w ich duchowe znaczenie, aż do wielkich wzruszeń.

By zilustrować niepowtarzalny styl tekstów „Oratorium na Boże Narodzenie” , zacytuję jeszcze ten fragment:

{Aria (bas)}

{...Der die ganze Welt erhalt...}

...Ten, który włada całym światem,

twórca jego świetności i bogactw,

musi spać w zwierzęcym żłobie.

{Chorał}

Mój najukochańszy Jezusku!

Wyściełaj sobie kolebkę wygodną i nieskalaną

na dnie mojego serca,

byś w nim na zawsze zagościł.

Założyciel zakonu jezuitów, Ignacy Loyola, prowadził przez jakiś czas dziennik, zapisywał w nim pewne fakty, interpretował je duchowo, ale przy końcu życia te zapiski zamieniły się w osobliwy katalog… łez. Pisał pod daną datą na przykład tak: „Rano łzy. Wieczorem łzy. Msza św. Po niej łzy. Dużo łez.” Ostatecznie jego osobiste zapiski zamieniły się w coś w rodzaju zagadki, tekstu zakodowanego, bo na pewno te łzy wynikały z wewnętrznych oświeceń, ożywionej relacji z Bogiem, a tego nie da się niekiedy nawet przybliżyć słowami.

...Nie da się niemal tak samo jak przybliżyć działania Ducha Świętego poprzez muzykę wielkich mistrzów, zwłaszcza J. S. Bacha. Trzeba jej posłuchać. Skorzystajcie z niej, drodzy, póki żyjecie.                                         Marek (25 XII 21 r.)

© 2014 Rzymskokatolicka parafia p.w. Śś. Stanisława i Bonifacego B.M.