Pamiętam czas, gdy byłem „młody, gniewny” i miałem zadanie w odległym od Świnoujścia mieście zrobić szopkę bożonarodzeniową. Wysypałem w kościele worek drobnego tłucznia, z którego wyłaniali się pasterze i magowie adorujący Dzieciątko. Wtedy też padło z ust jednego z jezuitów, w których świątyni mogłem się szarogęsić – chyba była to zawoalowana ocena mojego „dzieła” – zdanie: „Boże Narodzenie powinno być... ciepłe, słodkie… taki ma charakter i takie przesłanie”.

   Od tego czasu powracam myślą do problemu „tłucznia czy złotych bombek”. Odczuwam tu nieustanne napięcie. Owszem, gdy podążymy zbytnio w kierunku jakby instalacji artystycznych, a nie zadbamy o franciszkańskie ciepło, możemy coś stracić, mając najlepsze intencje. Z drugiej strony jest faktem, że pojawieniu się Chrystusa na ziemi towarzyszyła nie wyłącznie słodycz chwały na Wysokościach, lecz i herodowa rzeź niewiniątek, ewidentne otwarcie się łapczywego piekła w stronę Świętej Rodziny. Pojawienie się Chrystusa na ziemi jest też wyzwaniem dla każdego z nas, bo istnieje zjawisko skażenia naszej natury, nić łącząca np. wpadanie w szał osoby opętanej pod wpływem kropel wody święconej na ciele (regularne doświadczenie egzorcystów, nie hollywoodzki efekt) z naszymi pierwszymi negatywnymi poruszeniami, gdy zbliżamy się do kolejnego progu na drodze do świętości. Samo wypowiadanie słowa JEZUS już wywołuje oporną reakcję, naprawdę tak jest, że podobnie jak w atmosferę wpada meteoryt i wywołuje to wzrost temperatury wskutek tarcia, tak jest z działaniem na nas sfery świętej. Tarcie ujawnia się na przykład u sporej liczby katolików, którzy gdy słyszą na przykład kolejny news o upadku jakiegoś kapłana, nie słuchają tego z bólem, lecz z istniejącą przynajmniej na początku reakcji pustą i zimną ciekawością… za chwilę będą się słodko uśmiechać do księdza, bo tak ich wychowano, tak chcą siebie widzieć, jako tych prawomyślnych, w zasadzie akceptują księży, wiarę, Kościół, ale… skąd ta początkowa zimna koncentracja na wiadomości o grzeszniku w sutannie? Te „wilcze oczy”?

   Albo… reklama w przeglądarce Google Chrome pewnej strony internetowej. Tak się to tam robi - pokazuje się tytuły z kilku portali, można sobie kliknąć na nie, a jeden tytuł odsyła do „kolejnych odważnych zdjęć” jakiejś pani, dlaczego nie kliknąć? W końcu to nie porno, więc fotografie są dopuszczone do dziennego oglądania - a oczy chcą jeść… pożądliwość chce jeść…

   Lepiej jednak karmić je czymś zupełnie innym. Całkiem poważnie zwróciła się kiedyś do mnie pewna nauczycielka z tezą, że mężczyźni z pewnością oglądają pornografię, że to jest im właściwe. Potraktowałem to jako pytanie o mnie, spojrzałem jej prosto w oczy i powiedziałem, że nie będę dolewał benzyny do ogniska, skoro mam już ciepło, nie oglądam pornografii.

    Czy więc jestem idealny? Nie, czuję się zadziwiająco mocno złączony z pierwszymi ludźmi w Raju, gdy ukryli się przed Bogiem. Droga chrześcijanina to nie jest proste składanie klocków Lego według instrukcji zwanej Ewangelią. To potykanie się o własne słabości i grzechy, choć – trzeba to zaakcentować – ze spotkaniem nadzwyczajnej pomocy Boga, łaski, która zadziwiająco chroni przed grzechem, jeśli na to pozwolimy. Z wywiadów ze znanymi nawróconymi polskimi muzykami rockowymi zapamiętałem częsty „refren” Litzy (Roberta Friedricha, lidera Luxtorpedy i Arki Noego, muzyka grupy 2Tm 2,3), mówiony do mikrofonu dziennikarza: „Jestem grzesznikiem”. Wplatał to zdanie z jakąś pasją. Miałem wrażenie, że jakby się stroi, jak muzyk w orkiestrze, stroi swoje opowieści dla dziennikarza tak, by nie zafałszować wznosząc się potem w szerszych wypowiedziach w rejony Ewangelii. W gruncie rzeczy wywiad przeprowadzono właśnie dlatego, że Litza nie chciał być grzesznikiem, ale on jak muzyk w orkiestrze długo już grającej szarpał strunę obniżoną o pół dźwięku, by inni usłyszeli, że to jest to samo, co w ich instrumentach i by nastroili się, poprawili. Dopiero po frazie „jestem grzesznikiem” można zrozumieć, jak to jest adorować Dzieciątko bez fałszu, można usłyszeć bez dysonansu Dobrą Nowinę.

   Tak też i błyszczące Boże Narodzenie może być zrozumiane dopiero na tle pustyni, może zadźwięczeć chórami anielskimi dopiero po nastrojeniu instrumentów, czyli po usłyszeniu – w czasie przerwy – FAŁSZU.

   Boże Narodzenie musi się zacząć w przerwie, nigdy przed nią lub po niej. Na wiotkiej strunie, którą trzeba naprężyć. Musi być napisane na miękkim paragonie z supermarketu, na którym wydrukowano rząd nut, do których gra bęben Pełnego Brzucha. Musi wybuchnąć w przerwie między zaczerpnięciem oddechu przez dziewczynę żądającą prawa do aborcji w marszach Lempart a jej wulgarnym okrzykiem. By po nim zapłakała.

Marek, pan od religii, 20 XII 2022 r.

© 2014 Rzymskokatolicka parafia p.w. Śś. Stanisława i Bonifacego B.M.